niedziela, 14 stycznia 2024

Najlepszy najgorszy growy rok - 2023

Tak, jestem tą osobą, która uważa, by plusy nie przysłoniły jej minusów. Dlatego więc uważam, że 2023 był równie dobry, co tragiczny dla branży gier. Oczywiście jest to rok, który po latach pojawi się na grafice z okładkami i podpisem "nie wierzę, że te tytuły wyszły w tym samym roku", ale jest to też rok, który może być wspominany jako początek krachu rynku. Raczej nie powinno się ignorować faktu, że w 2023 roku około 8000 ludzi straciło pracę w branży, zamykano całe studia 'for the greater good', dziesiątki tytułów zakończyło swój żywot i zniknęły na zawsze, a Unity stwierdziło, że będzie kasować twórców gier od instalacji nawet pochodzącej z nielegalnego źródła. Ale zostawmy to. To nie jest tekst o tym, że nie jest tak kolorowo, jak nam się wydaje. To moje podsumowanie growego roku.

I jak mówię "moje", to mam na myśli "moje". Nie będzie tu żadnego Baldur's Gate 3, RoboCop: Rogue City, żadnych Gollumów, Day Before. O czterogodzinnym bloku reklamowym Geoffa Keighleya tez nie będzie. Przynajmniej nie w tym tekście.

Według Steama grałem w 52 gry, z czego 32 to tytuły, które odpaliłem pierwszy raz. Do tego trzeba doliczyć około 10 tytułów ze Switcha. Przeszedłem tylko 10 z nich, ale jednym z nich była mała, niszowa gra o dźwięcznym tytule The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom.

Bardzo dużo czasu spędziłem z tytułami, których nie da się przejść. Multiplayer, baby! Team Forstress 2 był na tym poziomie bezkonkurencyjny. Wiadomo, że wieczór bez TF2 to smutny wieczór, zwłaszcza jak masz do tego odpowiednich ludzi. Ja mam do tego najlepszych ludzi!

Deep Rock Galactic to kolejna perełka na liście. Gra-fenomen. Nie wiem, jak obcy dla siebie ludzie mogą być tak mili w internecie.

Było oczywiście też sporo Counter-Strike'a 2, ale o tym nie powinno się wspominać. Nigdy.


By w mojej sferze multiplayer było jeszcze ciekawiej, w tym roku wyszedł nie jeden, a dwa nowe pochłaniacze wolnego czasu. Jeden z nich pojawił się znikąd i wszedł z buta na szczyty sprzedaży na Steamie. Brzydki, niesamowicie grywalny, masywny w skali (bitwy 128 vs 128) military shooter z destrukcją budynków i możliwością budowy fortyfikacji. Najlepszy Battlefield od czasów Battlefielda 3 - BattleBit Remastered. Wciąż ciężko uwierzyć, że powstał dzięki ciężkiej pracy tylko trzech osób.

O dziwo drugi tytuł też ma coś wspólnego z Battlefieldem. Stworzyli go ludzie, którzy dawniej pracowali dla DICE. The Finals, bo o nim mowa, to powiew świeżego powietrza w zgnuśniałym, ciasnym gatunku shooterów. Nie jest to Hero Shooter, nie jest to Battle Royale, nie jest to też najnudniejszy rodzaj shooterów na świecie, czyli Extraction Shooter. Jest to po prostu The Finals. Gunplay jest doskonały, movement responsywny, broń jest tak zbalansowana, że ludzie nie mogą się zdecydować, co jest OP, a czego lepiej nie używać. Mapy są w pełni destruktywne. I tu nie chodzi tylko o wyburzanie ścian, czy wybijanie drzwi z framugi. Jeżeli nam się to podoba, możemy równać z ziemą całe budynki. I nie jest to zwykły gimmick. Destrukcja to jeden z ważniejszych elementów rozgrywki. A co w tym wszystkim jest najdziwniejsze? The Finals jest za darmo, czyli po uczciwej cenie.



Grałem też sporo w Stardew Valley i mimo to, że jest to single i zobaczyłem w nim napisy końcowe, to i tak uważam, że tytuł jest na tyle masywny, że nie można go zwyczajnie skończyć. Zawsze będzie coś do poprawy na farmie, zawsze będzie jakiś nowy pomysł na profit i zawsze będzie ten jeden festiwal, który zaczyna się późno, przez co ma się niewiele czasu na zanurkowanie łodzią podwodną i złapanie tej jednej cholernej ryby, której nie ma nigdzie indziej!!! I żeby tego było mało, w przygotowaniu jest patch 1.6, który ma dodać jeszcze więcej sympatycznych aktywności.

Jak wspominałem, w 2023 roku przeszedłem 9 tytułów.

Nareszcie dokończyłem Subnatuticę, jednego z najlepszych survivali, w jakie grałem. Niesamowita atmosfera i doskonały sound design.

Toem zaś to relaksująca opowieść o małym fotografie. Śliczny artstyle, cozy muzyczka, trochę śmiechu, trochę wzruszeń. Polecam na szare, smutne weekendy.

Paradise Killer mnie całkiem miło zaskoczył. Kryminalna historia niemożliwego do wykonania morderstwa w cudacznym świecie i dziwnymi postaciami. Czy główny podejrzany rzeczywiście to zrobił? A może jest to jakaś grubsza intryga? I dlaczego ta kobieta o boskim ciele ma na karku głowę kozła? Dla wszystkich fanów dobrych detektywistycznych zagadek.


A wiecie, co nie jest dla fanów dobrych detektywistycznych zagadek? Master Detective Archives: Rain Code! Ale jak to? Gra od ludzi, którzy stworzyli legendarnego Danganronpa. Co mogło pójść nie tak? O dziwo, bardzo dużo. Z początku intrygujący świat, na końcu staje się parodią samego siebie. Postacie najgenialniejszych detektywów dosłownie głupieją z czasem i przestają kojarzyć najprostsze fakty. Prowadzenie spraw jest tak zamotane i tak miejscami nielogiczne, że traci się całą przyjemność z odkrywania faktów. Nic mnie tak nie frustrowało w 2023 tak, jak Master Detective Archives: Rain Code. A mogłem jeszcze raz przejść Ghost Trick i to w odświeżonej wersji.

Ale lepiej być złą grą, niż taką, o której się nie pamięta. Absolutnie zapomniałem, że w 2023 roku przeszedłem Kirby’s Return to Dream Land Deluxe. Dobrze, że prowadzę zapiski.

To gier w stylu "meeeh" zaliczyłbym też Trailmakers. Znajdź kulę z częściami do rakiety, wykombinuj jak ją przenieść do kolektora, zanieś ją do kolektora, zbuduj z części rakietę, odleć w pizdu, koniec. Niby gra daje ci możliwość budowania helikopterów, poduszkowców i łodzi podwodnych, a mi wystarczyło rakietowe krzesło i stelaż z magnesem i to był koniec zabawy dla mnie. Trochę nudy.


Krótko. Poświęćcie 10 minut na Pineapple on Pizza. Jest za darmo na Steamie. Soundtrack roku. Każdego roku.

Dobra, miejmy to z głowy. The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom to bardzo dobry tytuł. Niebywałe osiągnięcie od strony mechaniki gry, jak i od strony technicznej. Do tej pory nie mam pojęcia jak to hula na Switchu. Jest wielka, przytłaczająca miejscami. Ale! Z jakiegoś powodu uważam, że The Legend of Zelda: Breath of the Wild było lepszym doświadczeniem.

Niezaprzeczalnie najwięcej zabawy miałem przy Ghostwire: Tokyo. Jako duży wielbiciel japońskich duchów, klątw i demonów czułem się jak w niebie. Absolutnie polecam side content. Tam się kryje najlepszy kawałek mięska. Nie jest to wielce odkrywczy tytuł, w rozgrywce przypomina bardziej Doom Eternal niż jakiś wysmakowany survival horror, ale tak czy siak, ma doskonały klimat i wszystko co robi, robi dobrze.

Ale to nie jest moja gra roku. Powiem więcej. W tym roku nie mam gry roku. Nic mnie nie zachwyciło w 2023 tak bardzo, bym mógł bez problemu powiedzieć "tak, to ta gra!". Chyba że jest taki tytuł. I nie dość, że w niego grałem, to go nawet przeszedłem z wypiekami na twarzy. Problem w tym jest taki, że... było to demo.


System Shock to gra stara jak świat. Jest tak stara, że interface do niej tworzono na piasku patykiem. Jest tak stara, że do jej obsługi trzeba było troje ludzi i każdy obsługiwał inną wajchę. Jest tak stara, że nawet najwięksi PC-towi wyjadacze zapomnieli, jaka to jest dobra gra. Ale nie ludzie z Nightdive Studios. Wzięli oryginał i zrobili z niego taki remake, o który nawet Capcom ze swoim Residen Evil 4 może być zazdrosny. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo jak wspominałem, grałem tylko w demo. Niestety nie starczyło czasu, ani pieniędzy, by ograć nowego System Shocka w 2023. Ale demo! To demo!


I chyba tyle, jeżeli chodzi o rok 2023. W 2024 chcę dokończyć parę tytułów, bo to aż wstyd, że leżą na półce i się kurzą (mówię o tobie Yakuza 0... przepraszam!). W końcu muszę przejść The Legend of Heroes: Trails in the Sky i dowiedzieć się, o co chodzi z tą "najlepszą serią jRPG i nie zapraszam do dyskusji". No i ten System Shock!

A przez to, że hype na cokolwiek został zabity u mnie wiele lat temu, to nie czekam absolutnie na nic w 2024. No dobra! Jakby ktoś mi groził lukrecją, to bym przyznał, że trochę liczę na Vanillaware i ich Unicorn Overlord. Nieśmiało liczę na coś w rodzaju krachu z 1983. Myślę, że jakaś forma resetu przydałby się całej branży. Może mam pierwiastki oczekiwania na nowego Switcha? Tak, ale to Nintendo. Oni mogą wszystko skrewić, nawet coś tak prostego jak "zrób to samo tylko mocniejsze". No i bardzo kibicuję Steam Deckowi, ale to już inna forma trzymania kciuków.

I tyle! Bawcie się dobrze w tym 2024 roku. Grajcie, ile się da. Znajdźcie jakieś nieznane perełki, ograjcie jakieś gówno, które w jakiś sposób bardzo wam się spodoba. Nie składajcie preorderów, nie zamawiajcie kolekcjonerek i walić digital only! Najlepszego!

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Pogromca tytanów - Hyper Light Drifter


Grając w gry od ponad 25 lat, człowiek zaczyna się zastanawiać, czy coś się z nim dzieje nie tak. Dawniej prawie każdy tytuł, który wpadł mu w łapy, był dobry i wywoływał wypieki na twarzy. Tak miałem, kiedy to pierwszy raz grałem w Q*Berta na Atari 65 XE/XL na małym, czarno-białym telewizorze.  A dzisiaj?


Mało co mnie bawi, nic nie zaskakuje, częściej gry mnie denerwują, niż sprawiają jakiekolwiek pozytywne odczucia. Może to starość? Może nie pasuję już do świata gier i powinienem rzucić to wszystko w diabły? Może nastały czasy siedzenia na ławce w parku, rzucaniu w ptaki czerstwymi bułkami i krzyczenie na wszystko co się rusza. Tylko jest jeden problem. Im dalej idę myślami w tą stronę, tym większego plaskacza dostaję od świata żebym się otrząsnął.

Kiedyś tak oberwałem pierwszą odsłoną Dark Souls, kiedy indziej wdeptał mnie w ziemię Shovel Knight, i już wolę nie wspominać, co ze mną zrobił Xenoblade Chronicles. Ten rok przyniósł mi już jedną radość z grania pod postacią Devil Dagger, ale nie przeorał on mi tak umysły jak Hyper Light Drifter (chociaż bardzo się starał).


Nie miałem żadnych oczekiwać w stosunku co do tego tytułu. Pewnego dnia się po prostu pojawił. Akuratnie grałem w Okami, a że trochę mnie nużył, postanowiłem zrobić sobie od niego małą przerwę. A Hyper Light Drifter kusiło screenami. Były prześliczne, wciągały. Zainstalowałem, włączyłem i tak skończyłem po ponad ośmiu godzinach. Zastygły z padem w ręce patrząc bezmyślnie w przesuwającą się powoli listę płac i podziękowań. Definitywnie coś przeżyłem.


By się dowiedzieć czym jest Hyper Ligh Drifter, wystarczą trzy minuty. Trzy pierwsze minuty, które należą do intra. I jeżeli przez ten czas nie wybuchnie wam głowa z wrażenia to nie macie czego szukać w samej grze. I na dodatek jesteście głupi i was nie lubię.


Hyper Light Drifter to gra, która totalnie kłóci się z moim postrzeganiem gier. Zawsze chodziło o przyjemność z grania, o to czy wykonywane przeze mnie rzeczy sprawiają mi przyjemność. I w rzeczy samej ta przyjemność tutaj istnieje, ale jest tak mocno przytłoczona przez atmosferę całości, że wydaje się najmniej ważna.

Nie da się ukryć, że od strony graficznej mamy do czynienia z czymś wyjątkowym. Niby zwykłe pikselki, ale jak skrzętnie dobrane i ułożone. Te kolory, ten świat i jego mieszkańcy i to z jaką gracją się to wszystko porusza. Chłonie się to jak gąbka. Dzięki temu, zwiedzanie świata Hyper Light Drifter stanowi tak olbrzymią przyjemność. Każdy poznawany przez nas zakątek skrywa dla nas coś nowego. Każda z lokacji ma swój oddzielny charakter i oferuje nam różne doznania. Spotykamy inne stworzenia, innych przeciwników i inne problemy. Tak, problemy też poznajemy w formie rysunków. W Hyper Light Drifter nie ma żadnych napisów wyjaśniających cokolwiek (prócz sposobu rozgrywki na początku).


Ale nie działałoby to tak dobrze bez odpowiedniej oprawy audio. I nie mówię tu o odgłosach wydawanych przez bohatera, czy otaczającego go świata. Mówię o muzyce, która gra sobie na naszych odczuciach jak chce. Raz sprawia, że czujemy się nieswojo i niekomfortowo w najbardziej kolorowych i radosnych lokacjach, a innym razem potrafi uspokoić najbardziej zszargane nerwy po okropnie wymagającej potyczce w pomieszczeniu pełnym zwłok i krwi. Jest to istny katalizator do wchłaniania atmosfery gry. Ba, dzięki niej, możemy lepiej zrozumieć to co się dzieje na ekranie. To jak się czują mieszkańcy, że nie wszystko jest tak radosne, jak mogłoby się wydawać, ale jednak ciągle jest jakaś iskierka nadziei.

I pozwolę sobie wspomnieć jeszcze o rozgrywce. Część, za którą jesteśmy osobiście odpowiedzialni. Bo kto inny „uratuje” świat, jak nie my. Spotkałem się z wieloma nieprzychylnymi opiniami na ten temat. Że szybko się nudzi, że można by było nad nią dłużej popracować, że potyczki są nieadekwatnie szybkie co do możliwości postaci. W moim odczuciu to zwyczajne marudzenie. Fakt, nasz bohater ma bardzo wąski przedział zdolności, ale dzięki temu, każda z nich ma równie ważne znaczenie w podróży. I nie powiedziałbym, że mamy do czynienia ze ślamazarą, która nie radzi sobie w walce. Ludzie chyba zaczynają zapominać o cierpliwości i planowaniu w grach. Jest dobrze, nawet bardzo, a pokonywanie co nowych, większych przeszkód sprawia mnóstwo satysfakcji. 


I jeżeli chcecie wiedzieć, nie jest to obiektywna recenzja. Nawet nie starałem się by taka była. Po prostu nie chciałbym, by Hyper Light Drifter zniknęło w zapomnieniu. Jest to wspaniały tytuł dający niesamowitą dawkę emocji. Dla mnie jest to takie nieślubne dziecko Dark Souls i Feza. Ten sposób opowiadania historii, który zostawia więcej miejsca do interpretacji, niż dający konkretne odpowiedzi, wymagający poziom trudności, a nawet specjalnie stworzony alfabet, który można rozszyfrować na własną rękę. To sprawia, że Hyper Light Drifter jest wyjątkowy i jak na dzień dzisiejszy jest najlepszą grą tego roku.

czwartek, 3 marca 2016

Co się, co się, co się stao?!


Rynek gier wideo to dość nieprzyjemne miejsce, w którym aż za często się powstrzymuję od komentarzy. Ale czasami daje mi on takiego plaskacza w mordę, że trudno czegoś nie powiedzieć.


Kiedyś udławiłem się informacją, że pierwsza część drugiej części Starcrafta (ależ to durnie brzmi, nieprawdaż?) w dniu premiery ma kosztować 179 polskich pieniędzy. Jak na PC-towe standardy, nawet dzisiaj, to niemało. Ale patrzcie, pojawił się nowy król wygórowanych kosztów - Hello Games i ich bardzo wyczekiwany No Man's Sky!

67,09 amerykańskich dolarów, na dzisiejsze 265 polskich pieniędzy!!! 265 złotówek... za wirtualną, niespecjalnoedycyjną, gołą wersję zawierającą, no cóż, tylko grę. Co się stało? Poważnie się pytam. O co chodzi...?

I wiem, że zaraz ktoś się pojawi i zacznie zwracać uwagę, że przecież to ogromna gra, w którą włożono niesamowicie dużo pracy, że praktycznie się nie kończy i można powiedzieć, że jest na zawsze. Na coś takiego mogę powiedzieć tylko tyle - Elite: Dangerous, 115 polskich pieniędzy, teraz, Steam.

Dziękuję, dobranoc!

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Światowe mistrzostwa Nintendo 2015

Nintendo nie zdążyło mieć jeszcze swojej konferencji na E3, a już zrobili wielką fetę. Po 25 latach nieobecności wróciły legendarne mistrzostwa - Nintendo World Championships.



Przez ponad 4 godziny szesnastu graczy zmagało się najróżniejszymi tytułami od Nintendo. Główna konkurencja bazowała na samych nowych tytułach. Był Splatoon, Mario Kart 8, Super Smash Bros. for Wii U, a nawet i kompletna nowość, o której nikt nie słyszał i nikt się nią nie przejął - Blast Ball na 3DS-a. Prócz tego była też tura podziemna, do której trafiali przegrani. Mogła się z niej wykaraskać jedna osoba przechodząc stare klasyki. W The Legend of Zelda należało jak najszybciej przejść pierwsze lochy, w Super Metroid należało przejść ostatniego bossa i uciec z wybuchającej planety, a w ostatnim Baloon Fight nabijało się jak najwięcej punktów w trybie Baloon Trip.



Finałową grą był niewypuszczony jeszcze Super Mario Maker. Na potrzeby mistrzostw stworzono w nim 4 trudne poziomy, które dwójka finalistów musiała przejść w limicie czasowym.


Całość wygrał niejaki John Numbers. W nagrodę dostał puchar mistrzostw, i 3DS-a podpisanego przez samego Shigeru Miyamoto, który osobiście pojawił się na wręczeniu nagród.


Ogólnie rzecz biorąc, Nintendo World Championships 2015 wypadły całkiem nieźle. Mógłbym się czepić, że podczas rozgrywek w Splatoon mikrofon dzierżył jakiś smarkacz i się do niego darł, a replaye z rozgrywek były słabo pocięte i nic na nich nie było widać, ale nie ma po co. Imprezę oglądało się całkiem przyjemnie. Miałem ochotę tylko strzelić w ryj jednego gościa, co to rzucał słabymi tekstami w stronę Reggiego Fils-Aimé, prezydenta Nintendo of America. Ja rozumiem "śmichy-chichy", ale zabawnym to trzeba umieć być.

Jeżeli macie wolne trochę czasu, całość możecie obejrzeć poniżej. Polecam obejrzeć finał. Bardzo przyjemnie się ogląda twory z Super Mario Maker.


Eeeeeeeeeee 3

Oto zaczął się nowy tydzień. Oto przed wami 15. czerwca. Oto dzień poprzedzający tegoroczne E3.



Czego możemy się spodziewać? Trochę kłamstw, odrobinę przekrętów, upiększanych trailerów, dat premier, które nie będą dotrzymywane, exclusive'ów, które ciekawiej będą się prezentować na trailerach niż w rzeczywistości i ogólnie bzdurnej paplaniny. Polecam!

I niby E3 się jeszcze oficjalnie nie zaczęły, a Nintendo już zorganizowało swoje mistrzostwa świata, a Bethesda wyjechała ze swoją konferencją i pokazała, co do pokazania ma.

A oto kiedy i co możecie zobaczyć:

15 CZERWCA (PONIEDZIAŁEK)
18:30 - Microsoft
22:00 - Electronic Arts

16 CZERWCA (WTOREK)
00:00 - Ubisoft
03:00 - Sony
18:00 - Nintendo
19:00 - Square Enix

17 CZERWCA (ŚRODA)
02:00 - Granie na PC-tach

Całość spokojnie możecie śledzić na YouTube.


niedziela, 14 czerwca 2015

Nie taka gra na podstawie filmu straszna

Krąży fama na mieście, że nie ma dobrych gier na podstawie filmów. Oczywiście się z tym nie zgadzam, ale rozumiem skąd to się wzięło. Enter the Matrix, Independence Day, E.T. Same oblechy. Ten ostatni nawet mocno się przyczynił do krachu rynku gier wideo w USA w 1983 roku. Nic dziwnego, że ludzie krzywo się na nie patrzą. Najśmieszniejszym jest to, że wiele gier na podstawie filmów to prawdziwe perełki, najlepsi reprezentanci swoich gatunków i produkcje pełne innowacji i pomysłowości.

Moją przygodę z dobrymi grami na podstawie gier rozpoczęło studio LucasArts. Tak, to studio, które umarło jakiś czas temu, wszyscy po nich płakali, a ja siedziałem w domu i kąpałem się w ich łzach. Bądźmy realistami, zasłużyli sobie. Pod koniec żywota to studio wypuszczało chłam za chłamem, co kiedyś było nie do pomyślenia. LucasArts było jak stempelek jakości, gwarancja dobrej gry. Ba, na początku lat 90. byli królami klikanych przygodówek!

Indiana Jones and the Last Crusade/the Fate of Atlantis

Po pierwsze, są to doskonałe gry point 'n click. Znakomite zagadki, wciągające fabularnie i mocno wyróżniające się na tle konkurencji. W przeciwieństwie do innych przygodówek, oba te tytuły można było przechodzić na różne sposoby. W Last Crusade mogliśmy chociażby pobić strażnika albo go przekupić, by nasza przygoda potoczyła się ździebko inaczej. Fate of Atlantis poszedł nawet o krok dalej. Już z samego początku musieliśmy wybrać jedną z trzech dróg podróży. Jeżeli nie chcieliśmy zbytnio używać mózgownicy, wybieraliśmy drogę pięści, w której argumenty i rozwiązania zagadek kryły się w dwóch zaciśniętych dłoniach. Dla pacyfistów i prawdziwych mądrali była ścieżka umysłu, na której czekały najtrudniejsze zagadki w grze. A jeżeli obie te opcje nam się podobały, wybieraliśmy się na wycieczkę z towarzyszką, która służyła nam pomocną dłonią, jakkolwiek by to nie brzmiało. Oba tytuły znakomicie podchwyciły klimat serii o przygodach pana Jonesa. Jest śmiesznie, przygodowo i akcyjnie. Czego chcieć więcej?


Ale Luckas Arts to również moloch pod wspólnym tytułem Star Wars.

Tie Fighter 

Jeden z najlepszych symulatorów (bo inaczej bym tego nie nazwał), w jakikolwiek grałem. Zjadł mi trzy kulkowe myszki, a czwartą pozostawił w agonii. Niestety, nie dane mi było poprowadzić jakiegokolwiek statku Imperium za pomocą joysticka. Co jest w tej grze takiego specjalnego? W sumie ciężko jednoznacznie powiedzieć. Może być to mnogość doskonałych misji do wykonania, może być to również intrygująca historia pełna szpiegów i zdrajców, a powodem tego stanu rzeczy może być fakt, że możemy wcielić się w tych niedobrych i robić złe rzeczy głupiej Republice! Nawet bardzo podoba mi się ten ostatni argument. Jeżeli jednak wolicie tych zniewieściałych blondasków z jasnej strony mocy, to macie do dyspozycji X-Winga. To praktycznie ta sama gra, ale ze zamienioną stroną konfliktu.


A skoro już jestem w temacie Gwiezdnych wojen i gier, to za cholerę nie mogę pominąć

Dark Forces.

Jeden z pierwszych FPS-ów, w jakie w życiu grałem. Z początku planowano, by jego bohaterem był sam Luke Skywalker, ale stwierdzono, że sprawi to więcej problemów niż pożytku. Stworzono więc najemnika Kyle'a Katarna, dano mu odlotowy statek kosmiczny i wsadzono go w sam środek niecnej intrygi Imperium. Sama gra była dość rewolucyjna. Na jej potrzeby napisano specjalny engine, który dawał o wiele większe możliwości, niż ówczesny "doomowy". W końcu mapy mogły mieć kilka nakładających się poziomów, nareszcie można było animować obiekty trójwymiarowe, a nawet i dodano takie efekty jak dym i mgła. Usprawniono także zdolności ruchowe postaci. Nareszcie mogła ona patrzeć w górę i w dół, kucać i pływać. Wierzcie albo nie, ale wtedy było to totalne szaleństwo. Nie był to zatem chamski klon Dooma, w którego wsadzono po prostu sprite'y i tekstury nawiązujące do tematu. W Dark Forces wsadzono kupę pracy. Jedyne czego mógłbym się dzisiaj przyczepić to sterowanie. Ciężko je okiełznać, by działało po naszemu, ale jest to zwykłe marudzenie. Wystarczy tylko trochę się przyłożyć.


Trzymając się serii filmowych, jest gra, która opiera się nie na jednym filmie, a na aż trzech.

Die Hard Trilogy 

z 1996 roku może i nie jest dobry jako całość, ale jego część bazująca na Szklanej pułapce 2 to kawał porządnego on-rail shootera. Moim zdaniem jest równie dobry, co genialny i trochę zapomniany Virtua Cop 2. I w sumie to wszystko co można o niej napisać. Strzelanie jest satysfakcjonujące, akcja prężna. I tyle, grajcie! A co z pozostałymi częściami? Można spokojnie machnąć na nią ręką. "Jedynka" to dość słaba strzelanina TPP, a "trójka" to mocno wtórna jazda samochodem po mieście. Chociaż przyznaję, przy tej ostatniej, swego czasu, bawiłem się jak prosie.


Cofnijmy się jednak do 1989 roku, kiery to filmy o Batmanie były fajne, a w świecie konsol królował NES.

Batman: The Video Game,

to produkcja bazująca na pierwszym filmie Tima Burtona o Rycerzu Ciemności. Jest to platformówka, dość trudna, z dobrym sterowaniem, niesamowitym, mrocznym klimatem i wpadającą w ucho muzyką. Może i gra nie przeciera nowych szlaków, nie jest w żaden sposób innowacyjna, ale nie musi. Ważne, że bawi, dobrze traktuje materiał źródłowy i zapada w pamięć. I to chyba jedyna okazja by zobaczyć pikselową wersję Michaela Keatona i Jacka Nicholsona.


A czy pamiętacie Blade Runnera? Wiecie, taki film z androidami, latającymi samochodami i origami jednorożcem? Ridley Scott? Jedno z najwybitniejszych dzieł kina science fiction? Oczywiście, że pamiętacie! Nawet niezainteresowani tematem słyszeli o tym filmie. A wiecie, że na jego podstawie stworzono grę?

Blade Runner

jest klikaną przygodówką i podnobnie jak film, jest niebanalną produkcją. Bezbłędny klimat, fabularny majstersztyk i rozgrywka niespotykana w żadnym innym point 'n clicku. Prawdopodobnie. Gra ma aż 12 zakończeń, a ponoć po latach odkryto trzynaste. To więcej niż w niejednym RPG! Każdy najmniejszy ruch, sposób poprowadzenia rozmowy, a nawet czas, w którym cokolwiek robimy ma wpływ na zakończenie. Róbcie notki Bioware! Przyznaję, że zazdroszczę trochę blejdranerowym onanistom. Nie dość, że mają świetny film, to na dodatek mogą spędzić bardzo przyjemnie czas grając. I to za każdym razem, może być to inne doświadczenie.


Ale na szczęście i ja mam swój ulubiony film science-fiction, który ma swój doskonały growy odpowiednik. 

Tron 2.0

jest bezpośrednią kontynuacją filmu. Samą produkcję Stevena Lisbergera bardzo lubię i oglądam ją regularnie. I z miłą chęcią po każdym seansie od razu brałbym się za grę, ale niestety, przejście jej zajęłoby mi trochę dłużej niż 1,5 godziny. Tron 2.0 to doskonałe rozwinięcie uniwersum. Ktoś albo był wielkim fanem filmu, albo porządnie odrobił zadanie domowe. Mamy tu wszystko, czego możemy się spodziewać - walkę na dyski, potyczki lightcycle'i, czy znajome postacie. Zwyczajnie bardzo dobry i wyróżniający się FPS, w bardzo ciekawym świecie. I polecam obejrzeć film przed zagraniem.


Nie zawsze jednaj jest tak, że gra jest na podstawie dobrego filmu. Może i w tym momencie narażę się pewnej grupie ludzi, ale Kroniki Riddicka były dość słabe. Za to

The Chronicles of Riddick: Escape from Butcher Bay

na jego podstawie, to jeden z najmilej wspominanych przeze mnie FPS-ów. Swojego czasu wyglądał obłędnie, wciągał jak bagno, no i dostarczał sporo dobrej, zróżnicowanej rozgrywki. Jest to jedna z najlepszych skradanek pierwszoosobowych w jakie grałem. Ciekawym jest, że gra nie jest typowym FPS-em, w którym biegamy po korytarzach i zabijamy wszystko co się rusza. Przez większość gry nie posiadamy żadnej broni palnej, a wszelkie sprawy załatwiamy głównie za pomocą rozmów pomagając sobie od czasu do czasu pięściami. Brawa należą się Vinu Dieselu, który podkładający głos pod Riddicka. Na pewno o wiele lepiej się go słucha, niż ogląda.


Istnieje jeden tytuł, który może i nie należy do moich ulubionych, ale należy mu się ogromny szacunek.

GoldenEye 007

można bez problemu nazwać pierwszym, pełnoprawnym, konsolowym FPS-em. Nie był jakimś okrojonym portem, z którego wyrzucono poziomy, pozbywano się krwi wszelakiej, czy próbowano okiełznać sterowanie przy pomocy pada z "krzyżakiem". W tym wypadku skorzystano ze wszystkich aspektów nowej konsoli jaką było ówcześnie Nintendo 64. Rare Studios, twórcy gry, poszli w pełne 3D, stworzyli doskonałą kampanie jednoosobową, dzięki rewolucyjnemu padowi z analogiem celowanie w końcu stało się możliwe, a wisienką na tym smakowitym torcie był tryb multiplayer, którego... w ogóle miało nie być. I to właśnie rozgrywkę wieloosobową ludzie wspominają z największą nostalgią. Gdyby nie GoldenEye 007, kto wie gdzie by były teraz konsolowe FPS-y. Może dzisiaj seria Halo byłaby o wyścigach Nascar w przyszłości.


Ostatni tytuł jaki chcę wymienić jest dość kontrowersyjny. Była to pierwsza gra pudełkową, jaką kupiłem na PC-ta i jak się o wiele później okazało, gra na podstawie filmu.

Carmageddon

Chwila! Przecież nie ma filmu o tym tytule. Jest Armageddon, ale nie było gry na jego podstawie. Asteroids się nie liczy, zwłaszcza, że pojawił się o wiele wcześniej. O co więc chodzi? Z początku Carmageddon był zwykłym pomysłem kilkoro ludzi, którzy chcieli w wirtualnym świecie pozderzać się samochodami. Najwidoczniej Destruction Derby to było dla nich za mało. Niestety projekt nie szedł najlepiej, ale dostał małego kopa, kiedy uzyskano do niego licencję Mad Maxa. Szybko ją jednak stracono, ale szybko znaleziono doskonałe zastępstwo - Death Race 2000. Dla tych co nie wiedzą, jest to film Paula Bartela, w którym grają takie sławy jak David Carradine i Sylvester Stallone. Film jest o wyścigach w skorumpowanym świecie, w których przejeżdżanie ludzi daje dodatkowe punkty zawodnikom. Brzmi znajomo? I powinno. Niestety, kiedy gra była skończona w 95%, i tą licencję stracono. Szkoda jednak było wyrzucić prawie skończoną produkcję do kosza. Pozbyto się więc wszystkiego, co miało związek z filmem. Kierowcy otrzymali nowe imiona, przemodelowano kilka samochodów i oczywiście nadano grze nowy tytuł. Tak właśnie powstał Carmageddon. Jeżeli mi nie wierzycie, obejrzyjcie film. Jest tam od cholery rzeczy, do których nawiązuje gra. Widać to chociażby po samochodzie głównego bohatera. To może parę słów na temat samej gry? Jedna z najlepszych, w jakie kiedykolwiek grałem. Kupa radochy, kupa radochy i jeszcze raz kupa radochy.


Jest jeszcze parę tytułów, w które w ogóle nie grałem, albo spędziłem z nimi zbyt mało czasu, by wcisnąć je na listę. Słyszałem wiele dobrego o Spider-manie 2 z 2004. Ponoć jest to najlepsza gra prawiąca o przygodach Człowieka-pająka. Jest też Ghostbusters: The Video Game stworzony przez Terminal Reality. I tym razem, ponoć najlepsza gra o pogromcach duchów. Alien: Isolation swego czasu mocno pozamiatał w sferze survival horrorów. Niestety, nigdy nie dowiem się o świetności tej gry, bo takie tytuły wywołują u mnie brudzenie gaci. A nie jest to przyjemna sprawa. Rockstarowy The Warriors jest uważany przez wielu za najlepszą grę na podstawie filmu po wsze czasy. I jest jeszcze dość przydługi tytuł Peter Jackson's King Kong: The Official Game of the Movie, który jest zaskakująco wciągającym FPS-em.


Oczywiście są jeszcze niezliczone gry na podstawie Gwiezdnych wojen, których nie wymieniłem. Battlefronty, Jedi Knighty, kultowe Knights of the Old Republic I i II, czy zapomniany przez wszystkich Republic Commando. Telltale Games przecież ma cały szwadron gier na podstawie filmów w formie klocków Lego. Lego Harry Potter years 1-4 i 5-8 bardzo lubię, a nawet przeszedłem je na maxa. Nie uwzględniłem ich jednak na liście, bo gry mogłyby bez problemu istnieć bez ekranizacji. Z tego samego powodu nie uwzględniłem wspaniałego Scott Pilgrim vs. the World: The Game. Wiadomo, że gra wyszła dzięki niesamowitemu filmowi Edgara Wrighta, ale i tu nie jestem w stanie stwierdzić, co miało większy wpływ na tą produkcję, komiks czy film. Przepraszam, Szkocie Pielgrzymie...

I co, nadal uważacie, że nie ma dobrych gier na podstawie filmów?