Tak wygląda linia fabularna jednego z najbardziej znanych i lubianych beat 'em upów w historii - Final Fight. Kiedy to miał swą premierę na automatach w 1989, nabrał takiej popularności, że wszyscy chcieli go mieć na wszystkim. Sam pierwszy raz się na niego natknąłem nie w salonie gier, a u kumpla na Commodore 64. Było wiele radości. Nintendo oczywiście też miało swoją wersję na SNES-a, która była prawie stuprocentowym portem, ale chciano trochę zaszaleć. Ktoś postanowił stworzyć Final Fight na NES-a.
Było to nie lada wyzwanie. Może i sam gatunek radził sobie doskonale na tym sprzęcie, czego najlepszym przykładem jest Battledoads, czy też TMNT II: The Arcade Game, ale Final Fight polegał na wielkich sprite'ach bohaterów, z którymi NES po prostu nie dawał sobie rady. Ktoś jednak wpadł na szalony pomysł, w którym była pewna metoda. Skompresowano wszelkie postacie do odpowiednich rozmiarów, dodano im wielkie głowy. a całości nadano komediowego ducha. Nawet w historyjce wpleciono wątek miłosny głównego złego do porwanej córki Haggara, by było śmieszniej. I tak właśnie powstał Mighty Final Fight, dość zapomniany, co nie znaczy że zły, beat 'em up.
Gra jest bardzo standardowa w rozgrywce. Idziemy, bijemy wszystko co się rusza, z rzadka podnosimy jakąś broń, klepiemy na końcu mapy bossa i tak aż do samego końca. Tak jak w oryginale z automatów, mamy do wyboru 3 postacie - Cody'ego, Guy'a i Haggara. Każdy dysponuje swoim własnym zestawem ciosów, siłą i prędkością poruszania się. I przyznajmy to od razu, Guy to najcieńszy bolek ze wszystkich bolków. Może i jest najszybszy z całej paczki, ale jego ciosy... Zupełnie jakby okładał przeciwników śledziami po polikach. Nic dziwnego, że wyrzucono go ze SNES-owej wersji gry. By jednak było ciekawiej, a nasza walka z oprychami miała większy sens, do Mighty Final Fight zaimplementowano jeden ciekawy element zapożyczony z Double Dragon. W miarę klepania złoli dostajemy doświadczenie, a co za tym idzie, nasza postać uczy się dodatkowych ciosów i technik. Dzięki temu nie popadamy w monotonię, o którą nietrudno w tego typu grach (patrz: Captain Commando na SNES-a).
I bardzo dobrze, że dodano szczyptę humoru do Mighty Final Fight. Jest coś ujmującego w małych ludzikach, które klepią się małymi rączkami i robią przy tym durne miny. Nawet dialogi przypominają kłótnie przedszkolaków, a nie ostrą wymianę zdań rodem z najlepszych filmów akcji, co też ma swój urok. Po prostu jest zabawnie, a to miła odmiana w zazwyczaj poważnym i ciężkim świecie beat 'em upów.
Mighty Final Fight w sumie nie ma większych wad. Może i jest trochę krótki, łatwy, nie ma opcji dla dwóch graczy, a wykonywanie niektórych ciosów jest trochę problematyczne, ale nie zmienia to faktu, że to kawał dobrej gry. Grajcie, tylko nie wybierajcie Guy'a.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz