wtorek, 25 listopada 2014

Pikselowy antykwariat cz. 001 - VICE: PROJECT DOOM

Cieszy mnie fakt, że mimo całej mojej znajomości NES-owej biblioteki i w dobie wszechwiedzącego internetu, wciąż znajduję tytuły, które mocno mnie zaskakują. Niedawno natknąłem się na taki jeden przypadek i nie mam zielonego pojęcia, jak on się uchował.

Vice: Project Doom to gra stworzona przez mało znane studio Aicom. W 1991 roku wypuścili swoją grę na Famicoma pod tytułem Gun-Dec, kilka miesięcy później, za sprawą Sammy Corporation, pojawiła się w USA pod wspomnianą już nazwą, a do Europy już niestety nie dotarła. To by nawet wyjaśniało, dlaczego nie znałem tej gry wcześniej.

Kiedy pierwszy raz odpalałem Vice: Project Doom, nie do końca wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Art z pudełka nie za bardzo zachęcał do gry i nie do końca jestem w stanie wyjaśnić dlaczego.

Może chodziło o jaskrawą kolorystykę albo styl podkradnięty z niektórych dzieł z sopockiego Monciaka, a może nie pasowała mi mina pana  z pistoletem w porwanej koszulinie.

Trzeba przyznać, że wygląda na dość zniesmaczonego. Zupełnie jakby zobaczył pod łóżkiem zapomnianą, miesięczną kanapkę  albo obnażającego się menela. Dobrze, że jestem uodporniony na szpetotę opakowań, naklejek i etykiet promujących produkty. Gdyby nie to, wiele dobrego by mnie ominęło.

Gra przywitała mnie brzydkim logo Sammy i bezpłciowym wyrazem VICE na czarnym tle. Kiedy moja mina z powoli zaczęła rzednąć, pojawiło się intro. Przyznam, wstawki były naprawdę dobrze zrobione, muzyka całkiem całkiem, a dialogi ciosane siekierą z bloku drewna.


Ale dowiedziałem się z nich, że jakiś wysoko postawiony koleżka ma coś wspólnego z tytułowym Projektem Zagłady, a bliżej nieokreślony ktoś może w nim nieźle nabruździć. Ciekawe kogo miał na myśli? Koniec końców zostałem zalany wieloma pytaniami bez odpowiedzi, po czym pojawił się słuszny ekran tytułowy.


Po tym przedstawieniu bez problemu mogłem stwierdzić, że najprawdopodobniej będę biegał z pistoletem, zabijał jakiś komandosów, a na końcu rozprawiał się z jakimiś bossami. I niewiele się pomyliłem, bo pierwszy etap wsadził mnie w samochód i kazał strzelać do inny użytkowników drogi, którzy nie akceptowali mojej obecności na trasie. Przypominało to trochę Spy Huntera albo fragment The Ultimate Stuntman. I tak, na końcu był boss tylko w formie morderczej ciężarówki.


Ale gra niedługo pozwoliła mi się bawić w roli narwanego kierowcy, bo już w drugim etapie znalazłem się w przewidywanej przeze mnie sytuacji. Widok z boku, szarżujący przeciwnicy, trochę platform do pokonania i akcja. Zamiast komandosów chińskie duchy i mutanty, a zamiast strzelania ciachanie kataną. Ale żeby nie było. Broń palna jest, a towarzyszą jej nawet granaty, niestety ogranicza je amunicja. W sumie mało z nich korzystałem. Samurajski miecz robił swoje i jakoś nie czułem potrzeby marnowania naboi. No chyba, że mówimy o bossach. Z początku może i sprawiają problemy, ale parę celnych strzałów, czy rzutów granatem i było po delikwentach. Katana w sumie też dawała przy nich radę, ale w takim wypadku trzeba było mieć dobrze opracowany plan działania. I zabicie bossa w ten sposób dawało więcej radochy.


Kiedy już przygotowywałem się do kolejnej sekwencji jazdy samochodem (bo na to wskazywała moja logika), Vice: Project Doom po raz kolejny postanowił mnie czymś zaskoczyć. Następny etap nie miał nic wspólnego z prowadzeniem jakiegokolwiek pojazdu, nie kontrowaliśmy nawet postaci głównego bohatera. Tym razem gra zamieniała się w rail shootera, w którym należało namierzać celownikiem wyskakujących wojowników ninja i wykańczać ich szybciej, niż oni nas. Szkoda, że sama gra nie informowała mnie, że muszę się przygotować na kolejną zmianę rozgrywki, Szkoda też, że nie powiedziano mi, że naboje którymi strzelam, to te same, które pieczołowicie zbierałem w poprzednim etapie. Nie strzelałbym wtedy na lewo i prawo po czymkolwiek, chociaż rozbicie niektórych okien dawało dodatkowe paczki z amunicją. Prawdę powiedziawszy, jest to najsłabszy element gry. Nie żeby źle się w niego grało, czy był w jakiś sposób zepsuty. Po prostu daje najmniej satysfakcji i nie wnosi niczego wyjątkowego do całości. Na szczęście są tylko dwie takie sekcje i nie są one zbyt długie.


I ogólnie rzecz biorąc, w Vice: Project Doom grało mi się dobrze. Nawet bardzo dobre. Nie jest to może czołówka najlepszych tytułów na NES-a, ale na pewno stoi wysoko. Gra jest całkiem trudna (pod koniec trochę nawet przesadza), ale dzięki dobremu sterowaniu i odpowiedniemu wykorzystywaniu zasobów bohatera, można ją bez problemu okiełznać. Szkoda, że nie znałem Vice: Project Doom wcześniej, ale, jak to mówią, lepiej późno niż wcale. I jeszcze jedno, gra wygląda niesamowicie!

No nie mogę z tej miny!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz